wtorek, 30 kwietnia 2013

Perfekcyjna jak Gwyneth




Siedzę tak sobie na mojej zielonej kanapce z Ikei (którą posiada zapewne połowa galaktyki) i wertuję ostatni numer włoskiego tygodnika “F”. Na okładce uśmiecha się mile wygładzona umiejętnie (to jest niewidocznie) Gwyneth Paltrow, pseudonim przez publikę nadany „Miss Perfect”.


Coś jak „Perfekcyjna Pani Domu”, tylko w tym wypadku perfekcja  nie ogranicza się jedynie do sfery domowej, a do ogólno-życiowej. Bo i sama Gwyneth przyznaje, że od zawsze była perfekcyjna. Ma to szczęście kobieta, którego ja na przykład nie posiadam. Daleko mi do perfekcji… Ale wróćmy do Gwyneth, a nie zajmujmy się egoistycznie własną osobą. (Zwariowała, mówi o sobie per „my”, a w tej chwili per „ona”…)

Dobra, dobra. 
Gwyneth robi perfekcyjnie filmy, perfekcyjnie dba o siebie, jest perfekcyjną mamą, gospodynią domową, żoną. Wydaje książki, pisze bloga, gotuje. Można błędnie przypuszczać, że jest podobna do wielu z nas, ale różnica jest jedna, acz zasadnicza: różnimy się perfekcyjnością wykonania zadań.
Gwyneth wykonuje je perfekcyjnie, a wiele z nas raczej nie. Specjalnie napisałam „wiele z nas”, żeby nie napisać „każda” i „raczej nie”, żeby nie napisać „na pewno nie”, bo wiem, że wśród czytelniczek tych słów znajdzie się wiele takich, które żyją w przekonaniu bycia perfekcyjnymi. A przynajmniej  się starają być perfekcyjne w każdej dziedzinie. 

Istnieje jednak grupa kobiet, która absolutnie nie chce być uważana za perfekcyjną. Wypiera się tej perfekcyjności, zapiera przed nią nogami i rękami… Mówi o sobie: jestem niedoskonała i dobrze mi z tym. Bo czy nie łatwiej, lżej żyć akceptując fakt nie bycia SUPER WOMAN?
Jednak jak to w przypadku Super Mana było, także w naszym damskim gronie tacy idealni bohaterowie, wzorce do naśladowania są potrzebne. Jak punkty odniesienia. Ja wiem, że gdzieś tam w dalekiej Ameryce żyje sobie pewna aktorka o pseudonimie „Miss Perfect” i wiem, że od zawsze była perfekcyjną i że to jest taka jej życiowa rola, maska dla publiki bycie perfekt. Lubię sobie pooglądać jej zdjęcia, stroje dnia czy filmy z jej udziałem, ale nie przeszkadza mi to w byciu sobą.
Tak samo, jak nie przeszkadza mi w tym fakt, że jakaś inna jej koleżanka po fachu wszczyna awantury w luksusowych hotelach czy ściąga stanik na rozdaniu Oscarów…

Ale wróćmy do samej Gwyneth – rzadko zdarza się urodzić z tak perfekcyjną urodą. Urodą odziedziczoną po rodzicach: ojcu producencie filmowym i matce aktorce. A jak wiadomo aktor to  w większości przypadków urodziwe stworzenie.
 Tacy, a nie inni rodzice to także perfekcyjny krok na przód ku karierze, jaką udało się perfekcyjnie zrobić Gwyneth.
Gwyneth z racji uprawianego zawodu posiada perfekcyjne środki i zasoby  pieniężne. Wiadomo, że pieniądze szczęścia nie dają, ale ułatwiają wiele spraw. Ot, takich na przykład jak zatrudnienie perfekcyjnej niani do dzieci, czy nawet całego zgrupowania nianiek. Toteż przy pomocy takich dobrodziejstw można sobie perfekcyjnie podróżować z osobistymi dziećmi i ich niańkami i perfekcyjnie udane filmy kręcić.
„Miss Perfect” obwołali nawet ostatnio najpiękniejszą kobietą na świecie. Ot, taka chłodna i spokojna niczym Perfekcja w najperfekcyjniejszej formie uroda. Gładkie blond włosy, długie, bez zbędnych cieniowań, asymetrycznych cięć czy ombrè. Rude pasemka czy skośna poszarpana grzywa nie są perfekcyjne. A gładki długi blond z przedziałkiem tak. (Zanotować).
Makijaż Gwyneth wykonuje elegancki, minimalistyczny. Perfekcyjny, bo nie przerysowany.



Preferuje styl spokojnej elegancji…
Hm, ale zaraz, zaraz co to się stało ostatnimi czasy? Świat obiegły zdjęcia Gwyneth w bardzo wymownym stroju…



Wiem, że wiele z Was oburzyło się na widok roznegliżowanego udka i jędrnego pośladka Gwyneth i stwierdziło, że tak nieelegancko i wulgarnie się kobieta ubrała. Tym bardziej, że przyzwyczajone byłyście do spokojnej elegancji i bezbłędnego gustu Gwyneth, jakim nas od zawsze raczyła. Tak więc rozumiem, że te prześwity mogły być lekkim szokiem dla wielu jej fanek. Fanek perfekcji.
Tylko, że… ten strój też jest perfekcyjny! A właśnie, że tak. Już tłumaczę dlaczego: Gwyneth odziawszy się tak, a nie inaczej chciała zwrócić na siebie uwagę, sprawić, żeby było o niej głośniej, żeby o niej mówiono. I udało jej się to perfekcyjnie. ;-)

Do następnego! Teraz zmykam perfekcyjnie obrać jajka na twardo, co by się perfekcyjnie pożywić proteinami i zebrać siły życiodajne do niedzielnego biegu. :-)

sobota, 27 kwietnia 2013

Gotowa do startu



Cześć i Czołem. Jestem.

Nosz w końcu... To był bardzo intensywny czas. Intensywność jego polegała na znienacka podwyższonej temperaturze powietrza, która to oscylowała w okolicach 35 stopni. Można powiedzieć: wiosna się skończyła, nastało lato. Wysoka temperatura sprawiła, że wygnało mnie na pola, łąki, otwarte przestrzenie, morza i plaże szerokie… Biegałam. Biegałam rankami, biegałam wieczorami...


Zrobiłam test wysiłkowy, który jest mi potrzebny do startu w 10, 5 km „maratonie”, na który się czaję, do którego przygotowuję, a który będzie miał miejsce 5 maja. Zapisałam się do aktywnie działającej w sąsiednim miasteczku organizacji sportowej, lekkoatletycznej ma się rozumieć.

Czas ten w ogóle i w szczególe kręcił się wokół biegania. O nim głownie myślałam, nim żyłam. Biegałam po okolicznych polnych dróżkach, jak też na co czwartkowym spotkaniu z dziewczynami w parku bolońskim.
Wczoraj wieczorem podliczyłam w ile minut dam radę przebiec 10 km i wyszło, że w 45. Nie jest żle, ale chcę szybciej! No kurczę, śmieję się sama z siebie i z tego motorka, który odpalił we mnie i nie gaśnie.


Został tydzień, w następną niedzielę będzie ten bieg, do którego tak się przygotowuję. Dzisiaj dałam sobie przerwę na małą regenerację i nabranie sił, a jutro podejmę kolejną próbę – zobaczymy czy uda mi się przebiec szybciej, niż w 45 minut 10 km… Trzymajcie kciuki babeczki.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Ruszajmy się!



Cześć!  :-)

Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o mojej fascynacji sportem. 
Z przekonaniem stwierdzić muszę, że sport, wysiłek fizyczny i endorfiny, jakie czuję całą sobą, zarówno ciałem, jak i umysłem po treningu były dla mnie ratunkiem w „dojściu do siebie” po trzęsieniu ziemi w maju ubiegłego roku. 

Gdy pojechałam z synkami do Polski na wakacje „potrzęsieniowe” już tam MUSIAŁAM chodzić na długie spacery, wieczorami grałam godzinami w badmintona – po prostu czułam ogromną potrzebę ruszania się, fizycznego wyżycia. Wtedy było mi lepiej i na duszy. 

W listopadzie, po przeprowadzce do nowego domu, zapisałam  się na siłownię. A na niej, dzięki wspaniałej właścicielce tego przybytku rozkoszy, bardzo pozytywnej kobiecie, odkryłam co to znaczy prawdziwa gimnastyka ciała pod okiem doświadczonych instruktorów. Zaczęłam uczęszczać na zajęcia z tonifikacji, ćwiczyć w sali treningowej, a ostatnio rozpoczęłam też ćwiczyć pilates. No, a poza siłownią rozlubowałam się w długich marszobiegach.


Fotka ze stycznia 2013 (teraz mam trochę inną figurę, niedługo porobię nowe fotki). ;-)

Teraz chcę lepiej poznać tajniki dobrego treningu biegowego i właśnie zapisałam się na kurs biegania dla kobiet. Ideą tego kursu jest przygotowanie kobiet do maratonu kobiecego, który będzie miał miejsce w Bolonii, w maju. Już nie mogę się doczekać, dziś popołudniu jadę na pierwsze zajęcia! :-D

To koszulka zaprojektowana specjalnie na tę okazję. :-)


Nigdy nie przypuszczałam, że sport okaże się dla mnie takim swoistym „kołem ratunkowym”. W przeszłości, gdy miałam trudne okresy lub trochę życiowego stresu, raczej wybierałam się na małe zakupy czy zjadałam tabliczkę czekolady, a nie wychodziłam spocić się na siłowni czy pobiegać.

Dopiero takie wydarzenie jak trzęsienie ziemi w dosłownym tego słowa znaczeniu wstrząsnęło moim życiem i zmieniło je. Dzięki tej potrzebie ruchu, wyżycia się – dowiedziałam się co to są endorfiny szczęścia, które czuje się po treningu. Dowiedziałam się też jak to jest odczuwać własne ciało, odkrywać mięśnie, o jakich nie miało się zielonego pojęcia, że istnieją. Sport naprawdę pomógł mi w życiu – jest mi z nim lepiej, weselej, bardziej pozytywnie. 

Szczerze polecam Wam jakąkolwiek aktywność fizyczną, jeśli (jeszcze) od niej stronicie. A jeśli już się ruszacie, napiszcie mi co takiego porabiacie, z chęcią sobie poczytam o Waszych sportowych doświadczeniach.



sobota, 6 kwietnia 2013

Potrzeba przerwy



Nie, nie będę sobie znowu robić przerwy od blogowania. Jeszcze tu trochę pomarudzę, bo i wypoczęłam przez te parę długich miesięcy nieobecności w sieci. :-)

Czy da się uciec z sieci? Tak, myślę, że się da, jeśli się chce oczywiście i ma się taką potrzebę. Nawet konto na Facebooku można skasować, trzeba tylko pamiętać, żeby już się na nie nie logować więcej, bo wtedy automatycznie się odnawia. Taka pokusa fejsbuczkowego diablika. 

Ale nic to, przerwy mogą być różne, przeróżne, najróżniejsze…
Począwszy od takich banalnych, do bardziej absorbujących.

Ot, na przykład kolejna przerwa, jaką zaliczyłam ostatnimi czasy była przerwą (odpoczynkiem, tak, bo przerwa to odpoczynek) od kupowania czasopism. Przejadły mi się. Nie znajdywałam w nich niczego, co mogłoby mnie zainteresować. A po jakimś czasie (tu też w grę wchodzą dłuuugie miesiące) pewnego dnia obudziłam się z wielką ochotą na zakup gazetki kobiecej. Kupiłam, wczytałam się, było mi dobrze… A potem nabyłam kolejne, i jeszcze parę. Kiosk wykupiłam. Spójrzcie jak wygląda moja podłoga (muszę skończyć je czytać):



Można sobie zrobić małą przerwę od męża na przykład. Ale nie, żeby zaraz walizki pakować (czyje walizki to już kwestia do ustalenia), chodzi mi o taką przerwę – odpoczynek, polegającą na przykład na oddzielnym spaniu albo nie jadaniu wspólnych obiadów. Ot, takim czymś, co było nawykiem, którego przestaliśmy zauważać, doceniać. Nie twierdzę, że ta przerwa ma trwać miesiące czy lata całe, bo co za dużo to nie zdrowo, a mąż (chłopak czy jak mu tam było) to nie gazeta, ale tak minimum z tydzień to trzeba poświęcić dla polepszenia stosunków (sic!). Bo jak się zrobi przerwę, odpocznie od siebie nawzajem to potem się zatęskni. A jak się nie odpocznie to się nie zatęskni, a wręcz zaryzykuje przesytem.

Mąż mężem, zostawmy go chwilowo w świętym spokoju i zajmijmy się na przykład koleżanką, jakąś psiapsiółą nierozłączną papużką. Od niej też trzeba sobie przerwę zrobić. 

O! Albo od dzieci własnych. W tym przypadku przerwa nie może trwać tygodnia, musimy zdać sobie z tego sprawę i pozbyć złudnych marzeń sennych o wolności, szczególnie jeśli dziecię z osobistego cycka na przykład jeszcze się najada. Ale jeśli dziecię autonomią jako taką włada i mamy to szczęście, że jakaś babcia czy inny emeryt z rodziny się nim zaopiekuje – to czemu nie, możemy je na ten tydzień pod opieką szczęśliwca, na którego trafiło dziecko zostawić, a samemu udać się do Paryża na przykład. 
Wybrać się można z mężem chociażby, a najlepiej zaraz po przerwie od męża. Albo z koleżanką – w tym wypadku PRZED planowaną przerwą od męża. Albo nawet samej się można wybrać NA przerwę od wszystkich naraz. 
I tym optymistycznym akcentem kończę i gorąco zachęcam do jakiejkolwiek przerwy od czegokolwiek. ;-)


czwartek, 4 kwietnia 2013

Migawki z Bolonii i zakupy



Witajcie Czytelniczki Drogie!
Dzisiaj wybrałam się do Bolonii na małe zakupy, które pokażę Wam na zakończenie tego dzisiejszego wpisu. A na samym początku natomiast, chciałabym Was teraz wirtualnie przenieść na bolońskie uliczki, a w szczególności do samego serca Bolonii – na Plac Neptuna i uliczki Rynku, starego miasta… W sąsiedztwie muskularnego Neptuna odbywa się w tych dniach wystawa zachęcająca do przybycia na Future Film Festiwal, który odbędzie się w Bolonii w dniach 12 – 17 kwietnia tegoż roku. Ach, muszę Wam się przyznać, że poczułam się bardzo zachęcona po obejrzeniu migawek z klasycznych horrorów, które straszą w pobliżu roznegliżowanego Neptuna… Tylko z kim ja bym się mogła nań wybrać? Ech, trzeba będzie obrać dobry plan akcji „Chcę na festiwal filmowy”. ;-) No to spójrzcie jeno:
















Zawsze jak jestem w Bolonii ucinam sobie mały spacerek po dawnej Dzielnicy Żydowskiej – to parę wąskich uliczek obok Placu Neptuna, gdzie codziennie odbywa się targ warzywno – owocowo -rybno - delikatesowo - regionalny. I to jaki targ! Przy okazji obcykałam też parę interesujących witryn sklepowych. Nic więcej nie mówię, oto zdjęcia:













No i na zakończenie moje zakupy. Przede wszystkim odnowiłam garderobę treningowo – fitnessowo. Wynalazłam świetne ciuchy w H&M. Mam ochotę na kolejne, ale muszę uzbierać fundusze. No to tak: portki na moje aerobiki i biegi plus sportowy cyckonosz i koszulka (dopasowane kolorystycznie, ot, taki wściekły błękit rozżarzonego słońcem nieba, jakby ktoś nie zauważyl) ;-) :



A potem poszłam do mojej ulubionej księgarni, w której można też kupić oryginalne jedzenie, artykuły do gotowania, czy też… naturalne kosmetyki. Stoisko z tymi kosmetykami odkryłam dzisiaj dopiero i… przepadłam. Stałam tam przed tymi regałami dosłownie z pół godziny i wszystko sobie dokładnie obejrzałam, a chwilowo kupiłam: dezodorant naturalny w formie kryształu górskiego, przyrząd do pedicure, który może sprawiać wrażenie jakiegoś NARZĘDZIA TORTUR na pierwszy rzut oka ;-) (to jakiś marokański wynalazek do pięt, zrobiony jest z terakoty, opowiem o nim, jak poużywam). 







Kupiłam też słodkie jak muchomorki papierki do muffinek, mini zestaw do manicure w H&M (omamił mnie przy kasie), a w KIKO bazę pod cienie i kolorowy tusz do rzęs, którym to z kolei omamiła mnie sprzedawczyni bo był na promocji  (ale już Wam mogę powiedzieć, że raczej do kitu ten tusz).

No, to tyle by było tego dobrego. Dobrej nocki wszystkim. :-)

wtorek, 2 kwietnia 2013

Deszcze, śniegi, parasolki i bransoletki



Padał deszczyk dzisiaj u mnie. Co prawda mocniej rano, potem się uspokoił, a wręcz przestał (chuligan jeden), ale szarość pozostała. W tej szarości akcentami kolorystycznymi były przede wszystkim barwne parasole. Praktycznie każdy miał swój parasol. Czy to pieszy, czy rowerzysta. Włosi nie lubią moknąć w deszczu, oj nie… że już nie wspomnę nawet co się dzieje, gdy spadnie śnieg. Paraliż – to dość delikatne słowo. Włosi chyba popadliby w ogólnokrajową depresję gdyby przydarzyła się tu taka śnieżna, długa zima jak ta tego roku w Polsce. 

Chyba do końca życia nie zapomnę pewnego marca, parę lat temu, gdy znienacka spadł śnieg, ja byłam wtedy w Bolonii, w szkole, do której dojeżdżałam pociągiem. Będąc na zajęciach wszyscy nagle z ożywieniem zaczęli rozmawiać o wielkich płatkach śniegu spadających za oknem, które to spadać nie ustawał, i nie ustawały… Pamiętam, że parę osób stwierdziło, że zabiera manatki i wraca czym prędzej do domu i urwało się z zajęć. Myślałam wtedy: „Poszaleli? Przecież to tylko śnieg pada…” Po skończonych zajęciach udałam się na stację, wsiadłam do swojego pociągu i czekam na odjazd. Śnieg dalej pada, ale co z tego, śnieg jak śnieg, żaden mi tam cud. I nagle słyszę z głośników pociągu komunikat: „Pociąg odwołany”. Wraz z innymi pasażerami zaczęliśmy oczekiwać więc kolejnego. Ten też odwołali. A po nim dwa następne. Śnieg padał jak szalony w swoim wściekłym tańcu.

Historia zakończyła się tak, że o północy, przez zaspy śnieżne się dzielnie przedzierając, niczym jaki rycerz na czarnym rumaku, przyjechał po mnie mój obecny mąż. ;) Pociągi ruszyły dopiero na następny dzień rano…

Ot, na wspominki mnie wzięło. Ale tak sobie dedukuję logicznie, że w tym roku Włosi na suszę letnią chyba nie będą narzekać, bo tyle deszczu, co tego roku dawno tu nie spadło. Od dwóch miesięcy non stop pada – ot, z małymi przerwami na złapanie oddechu. To jest: słońca.
I jak tak dziś patrzyłam na te parasolki kolorowe to się cieszyłam, że one nie są czarne, ani jakieś szarobure, a właśnie takie optymistycznie koloraśne. 



A Wy w jakim kolorze macie parasolkę? Ja mam żółtą – fajnie zmienia fragment świata pod nią, na cieplejszy kolor. Ot, takie sztuczne słońce nade mną. Chcę sobie też kupić taką we wszystkich kolorach tęczy.

I na koniec chciałabym się pochwalić (ni z gruszki, ni z pietruszki) szydełkowymi bransoletkami mojej mamy. Świetne są. Mięciutkie. Mogę je nosić cały dzień i nic mnie nie uwiera (jakaś delikatna się zrobiłam biżuteryjnie na stare lata). Dzisiaj założyłam trzy zielone oczywiście. Na ten deszcz, co by wypłoszyć dziada. Śmieję się sama z siebie, gdy patrzę na to zdjęcie – nie wiedziałam już jak tę ręczynę wygiąć, żeby je było widać. Koniec końców wygląda to tak, jakbym boksa komuś chciała przyłożyć. Ale bransoletki widać? Widać! I to się liczy. ;-)


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Dzień za dniem: Migawki Wielkanocne




“Święta, święta i po świętach...” – już za chwilę będziemy mogli tak powiedzieć z westchnieniem (ulgi hehe). Nie, no, święta fajna rzecz, ich długość też jest dobrze przemyślana – dwa dni na Wielkanoc, trzy w Boże Narodzenie i starczy. Wtedy się nimi nie przesycimy, nie przejemy (no chyba).

We Włoszech nie ma tradycji świątecznego śniadania (przynajmniej w regionie, gdzie mieszkam, być może gdzie indziej i owszem, nie znam obyczajów innych rejonów Włoch, a każdy z nich ma swoje tradycje, inne dania itd.). Jest za to obiad. A nawet dwa obiady. ;)

W tym roku poszliśmy na świąteczną ucztę do moich teściów, była też moja mama, więc dzieci mogły nacieszyć się dziadkami do woli.
We Włoszech dzieci na Wielkanoc dostają wielkie czekoladowe jaja z niespodzianką, w tym roku było ich aż pięć. Czekolada z tych wielkich jaj posłuży na dodatek do czekoladowych deserów, wypieków jeszcze przez parę miesięcy – było jej naprawdę dużo. Dobrze, że istnieją zamrażarki. ;)



Ale największą niespodzianką z wielkanocnego jaja było… słońce, które pięknie zaświeciło w pierwszy dzień świąt po tygodniach nieobecności. Zaliczyliśmy więc dwa długie spacery + przejażdżkę samochodem. Było pięknie! Na niebie hasały białe chmurki niczym wielkanocne baranki… W promieniach słońca trawa nabrała pięknego, zielonego koloru... Różne takie cuda Natury… Upolowałam też dla Was aparatem pierwsze fiołki, mlecze, stokrotki i inne wiosenne ziółka. 



Ach, zapomniałabym! Mam też fotkę „ałtfita”. ;) Maksiu zaprezentował się obok mnie, przybierając pozę profesjonalnego modela. No, to szybciutko w co odziałam członki: zielona (żeby było wiosennie) bluzka z Promod, dżinsy DKNY i beżowe botki z Deichmana. Dużo tego nie było, dodatków zero, muszę nad sobą popracować pod tym względem. ;) Przyznam się też Wam, że beżowe butki zamieniłam na adidasy podczas spacerów, oj, nie chciałam sobie obetrzeć piętek…


Już niedługo ta wiosenka zawita i do Polski – obiecuję! Przedzierać zaczęła szlaki. Trochę w tym roku brakuje jej kondycji, więc cos tak wolno człapie… Ale zaczłapie w końcu. Do Italiańska właśnie dotarła.
I tym optymistycznym akcentem kończę i pozdrawiam jeszcze wciąż, przez małą chwilkę świątecznie. :-)