czwartek, 11 lipca 2013

Ubrania i akcesoria do biegania z Lidl’a




Pisałam już o Lidl’owej promocji na ubrania i akcesoria do biegania dzisiaj rano na Facebooku, ale pomyślałam, że warto o niej wspomnieć i na blogu.
A przy okazji pokazać Wam co też takiego ciekawego nabyłam. :)

Promocja wystartowała dzisiaj. Co jakiś czas takie oferty tematyczne, np. sportowe pojawiają się w tym sklepie. Nie są stałym asortymentem sklepu, ale właśnie sezonowym. I z tego to powodu trzeba na nie polować, bo kiedyś się znowu powtórzą, ale… nie tak prędko.
Kto z Was więc ma ochotę niechaj chwyta okazję.

Ja pochwyciłam: koszulkę do biegania za 24 zł,

Foto: Lidl

 spodenki do biegania – też 24 zł, 

Foto: Lidl


okulary sportowe za 19,99 zł

Foto: Lidl


 i skarpetki sportowe za 9 zł. 





Lepiej jednak przed zakupem sprawdzić czy np. bluzeczka nie ma jakiejś skazy, co zresztą zasugerowała mi koleżanka napotkana w sklepie, która na jednej znalazła małą dziureczkę.
Moim zdaniem ubrania są przyzwoite jakościowo i w sam raz do codziennych treningów. Nie trzeba od razu kupować całego arsenału ubrań firmowych, aby móc komfortowo biegać.


Koszulka jest bardzo miła w dotyku, leciutka. W spodniach spodobała mi się kieszonka z tyłu i wszyte elementy odblaskowe po bokach. Ogólnie wszystko bardzo wygodne!



Powodzeniem też cieszyły się Lidl’owskie buty do biegania, bardzo wiele osób je kupiło w tym czasie gdy tam byłam. Na pierwszy rzut oka wydały mi się solidne i mocne, a także ich kolorystyka była bardzo ładna. 


Tak więc – jeśli macie na coś ochotę, spieszcie się i biegnijcie do Lidl’a! :)

środa, 10 lipca 2013

Cytrynowe zakupy


Wczoraj, po lekturze posta Angel, która pokazała swoje zakupy w nowej internetowej drogerii Cytrynowej, zanurzyłam się w jej pachnących otchłaniach (taka nazwa sprawia, że nozdrzami podświadomości non stop czułam zapach skórki cytrynowej). 

Zamówienie robiłam używając Internetu przez telefon i muszę Wam powiedzieć, że było to bardzo wygodne. Sklep ma chyba już wpisaną aplikację na telefony (ja mam taki z systemem Android), bo było to proste i przyjemne, a najważniejsze – wygodne – czcionka na małym ekranie telefonu duża, takowe też zdjęcia itp.

Tak więc jakoś tak o drugiej popołudniu skończyłam zapełniać mój wirtualny koszyk, a za dosłownie parę chwil dostałam już maila z wiadomością, że zamówienie zostało przyjęte do realizacji, a za jeszcze dwie chwilki, że paczka została wysłana! 

Pomyślałam sobie: O! Jaka prędkość akcji. Bo przyznam się, że ja bardzo wolna jestem w wysyłaniu paczuszek do innych. Zanim wszystko zbiorę, zanim owinę w folijkę, zanim kopertę kupię bąbelkową – mijają całe miesiące. Wspomniana powyżej Angel przykładowo wie coś o tym. ;)

Nic to. Szoku doznałam dzisiaj rano, gdy u bram domostwa stanęła pani listonoszka z paczuszką od Cytrynowej w dłoni! Taka szybkość akcji w dostawie ze sklepu internetowego nigdy do tej pory mi się nie zdarzyła. Być może na tę błyskawiczną dostawę wpłynął tez fakt, że Cytrynowa i ja jesteśmy z tego samego województwa, jednak bądź co bądź szok był. ;)

 A po otworzeniu paczuszki ustąpił miejsca zachwytowi.



Tak gustownie i subtelnie opakowanych produktów też do tej pory nigdy nie dostałam z żadnego sklepu internetowego. Mniejsze produkty schowane były w przezroczystej folii i obwiązane elegancko tasiemką w kolorze, jakżeby inaczej – cytrynowym, a te większe, jak pół kilograma oleju kokosowego czy szczoteczka Tangle Teezer w papierowych woreczkach plus tasiemka. 



Jak to miło dostać tak starannie opakowane kosmetyki. 

W paczuszce były też cytrynowe żelki, które w oka mgnieniu znalazły schronienie w paszczach moich synków, a także i mojej.



Dostałam też gratis do zakupów – żel pod prysznic Duch Das, Winter Beaty.

A oto, co zamówiłam:

- Kostka do masażu (z masła kakaowego) WANILINKA, Bomb Cosmetics – zapach ma cudowny, wwąchuję się w nią non stop. KLIK

- Jajko Bender do podkładu, Ebelin – jeszcze nie wypróbowałam, ale dotykowo jest taki sam jak Beaty Blender, a o niebo tańszy… KLIK

- Glinka czerwona z algami – maseczka z podwójną mocą! Na dniach wypróbuję i zdam relację. KLIK

- Naturalny olej kokosowy, KTS. Och, pół kilo naturalnego oleju z kokosa, którym mogę się smarować do woli od włosów po pięty, a także przygotowywać na nim orientalne dania, czy posmarować kromala – TO JEST TO! KLIK



- Kwas hialuronowy 1% - sekret dogłębnego nawilżenia. (Właśnie sobie siedzę z buźką nim nawilżoną). KLIK

- Spirulina – intensywne nawilżenie, bomba witaminowa dla skóry. (Też będę aplikować na dniach, a potem straszyć fotkami, hehe).

- Tangle Teezer Juicy Fruits w kolorze neonowym różowo – pomarańczowym. Bo jakżeby w jakimś innym. ;) KLIK



Ogólnie moje wrażenia z zakupów w Cytrynowej drogerii są super mega pozytywne i zamierzam niebawem je powtórzyć, co i Wam polecam. 
Do następnego! :)




wtorek, 9 lipca 2013

Pierwsze zakupy zdrowej żywności na wakacjach w Polsce




W moim miasteczku jest supermarket Inter Marche, a na nim dosyć dobrze zaopatrzone stoisko ze zdrową żywnością. Opanowałam je pewnego popołudnia i zakupiłam dwie kasze: gryczaną i jaglaną, ryż brązowy pełnoziarnisty, a także „Chrupiące zboża” na zagryzkę.





Kiedy jestem w Polsce non stop zajadam się chlebem orkiszowym ze słonecznikową posypką, ech, w Italiańsku takich nie mają!
Takich kefirów jak w Polsce też nie uświadczysz, jak już znajdę jakiś, to smakowe takie to, sztucznawe…
Podkusiła mnie też herbata „Pikantny Yunnan” – z dodatkiem czerwonych i białych ziarenek pieprzu, rodzynek, skórki pomarańczy i kwiecia azalii. 



Fajna, tylko trzeba dużo nasypać, co by tę pikantność poczuć.



Poza tym w tych dniach zajadam się sałatką z pomidorów, bazylii i białego sera, ale tych produktów nie będę Wam przecież pokazywać, bo je doskonale znacie. Dla mnie osobiście polski biały ser to kolejny rarytas, którego nie mam na co dzień. We Włoszech nie ma wiele polskich sklepów, tak jak to jest np. w Anglii.

Przy okazji pochwyciłam też w locie bardzo apetyczne maseczki do twarzy marki Montagne Jeunesse: morską i czekoladową. Tę morską wypróbowałam tego samego dnia i bardzo mi się spodobała – skóra pięknie się rozświetliła, wygładziła. 


Zrobię powtórkę z rozrywki.

To tyle jak na razie, jeśli kupię coś interesującego na dniach na pewno dam znać.

Pierwsze zakupy perfumeryjne w Polsce



„Perfumerio polska! Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie kto cię stracił...” Mickiewicz pewnie koziołka w grobie zrobił na te słowa, ale lepszych nie znalazłam co by sens wypowiedzi przekazać. ;)


Gdy tylko przyjeżdżam do Polski, rzucam się na Rossmany różne, na mniejsze miasteczkowe drogeryjki, na sklepy Internetu made in Poland, niczym wygłodniały pies.

No i właśnie dzisiaj chciałam Wam pokazać co już nabyłam, a kolejne zakupy niedługo – bo już fruną do mnie Pocztą Polską.

W Rossmanie zakupiłam kosmetyki w miarę naturalne, bo jak się już pewnie zdążyłyście zorientować – bardzo staram się żyć w zgodzie z Naturą. Czy to pod względem pielęgnacji mojej powłoki ziemskiej, czy pod względem odżywiania, czy też wysportowania ogólno cielesnego. (Oj, coś mi się tu udzielają rymy Mickiewiczowskie).

Kupiłam więc toteż:



- 2 olejki z Alterry. Użytkowanie rozpoczęłam od tego pomarańczowego, pachnie niczym landrynka pomarańczowa. Może te z Was, których dzieciństwo przypadło na lata 80te, pamiętają takie landrynki w kształcie kawałków pomarańczy, czy cytrynek. Cytrusowe takie. Zapach tego olejku nasunął mi na myśl te cukierki.

- Odżywkę do włosów przesuszonych z ISANA. A co się będę ograniczać, pomyślałam, kupię tę, bardziej odżywi. Mam zamiar mieszać ją z olejkami i robić maski na czuprynie.

- Balsamik do ciałka (opamiętaj się kobieto!) z Czterech Pór Roku o bardzo naturalnym składzie i bardzo owocowym zapachu. Po posmarowaniu się nim, poczułam się niczym krzaczek porzeczek i malin razem wziętych i zmiksowanych. Ale… LUBIE TO! :)

- Kolejny balsamik tym razem z przewodnią nutą rumiankową z GREEN PHARMACY. Spodobało mi się w nim to, że na drugim miejscu w składzie ma masło karitè (shea – jeden czort). Jeszcze nie spróbowałam go, bo na pierwszy ogień puściłam owocki z Czterech Pór Roku.

- żela do higieny intymnej też nabyłam, znanego szerokiej publiczności FACELLE, z zamiarem używania go także do innych części ciała (co by się nie powtórzyć i nie napisać „powłoki cielesnej”).

- No i ostatni zakup – woda toaletowa Cherlie White z Revlon’a. Zapach ten kupiłam z sentymentu, używałam go 20 lat temu jako latorośl, a podarowała mi go wówczas kuzynka z Australii. Ach, wtedy był synonimem „wielkiego świata”, a dziś go wyprzedają w Rossmanie za 14 złociszy. Jak się ten świat zmienia doprawdy… ;) Nutkę zapachową ma delikatną, świeżą, na lato i na te moje kilometrowe biegania może być, tym bardziej, że nic ze sobą nie wzięłam tutaj, a czymś pachnieć muszę i nie chciałabym, żeby to były kiszone ogórki mojej mamy, których narobiła cały słój i które możecie podziwiać na tym oto zdjęciu:



I tym optymistycznym akcentem kończę chwilowo, ale niedługo powrócę, bo mam jeszcze coś do pokazania (zdrową żywność, bleh), a po niej dwie paczuszki, które do mnie fruną w tym momencie.
Ciao Baby!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Lipiec - ósma rano




W czwartek rano przyleciałam z synkami na wakacje do rodzinnego domu, a co za tym idzie – do rodzinnej miejscowości i poczyniłam postanowienie częstych treningów biegowych na ojczystej ziemi. Ot, pobudka, kawka z mlekiem i ósma rano – STARTUJĘ! 



Chcę biegać codziennie, a minimum 6 dni w tygodniu. Jak na razie mi się to udaje i niechaj stan ten trwa.
Miałam 2 tygodniową przerwę w bieganiu, gdy chłopcy skończyli szkoły, więc teraz chcę nadrobić z nawiązką.
Muszę przyznać, że w pierwszych dniach było odczuć, że trochę kondycja nie ten tego – przeplatałam bieg z marszem, ale już dzisiaj było dużo biegu i minimum maszerowania. ;)





Póki mam możliwość i pomoc przy dzieciach chcę maksymalnie wykorzystać ten czas na poprawienie kondycji i szybkości.
Uwielbiam biegać rano. Po takim biegu mam energię na cały dzień i przede wszystkim DOBRY HUMOR! Uwielbiam też atmosferę budzącego się do życia świata, świergoty ptaszków, zapach trawy i drzew, świeże poranne powietrze… Żyć nie umierać!



Dzisiaj dodatkowo ucieszyłam się jak dziecko, bo zobaczyłam… sarenkę. Podobno głodne teraz są i podchodzą blisko, bliziutko do gospodarstw domowych w poszukiwaniu jedzenia. Nie była ona (albo on, nie znam się dobrze na zwierzynie leśnej) nawet jakoś wyjątkowo płochliwa i pozwoliła mi upolować się na fotce w telefonie. Kusi mnie, żeby jutro iść biegać z małym aparatem, bo takie piękne mam widoki i uroki przyrody… Chyba nie zaszkodzi taki mały balast, co? :)

sobota, 29 czerwca 2013

Tydzień bez mąki i cukru: Dzień 3 i 4




Dzisiaj zaprezentuję dania z dwóch dni, z takiej to mianowicie przyczyny, że przez przypadek skasowałam fotki obiadu z dnia trzeciego i mało byłby zilustrowany, gdybym pokazała go pojedynczo. ;)
Ale nic to. Wypadki przy blogowaniu się zdarzają, a obiad Dnia Trzeciego powtórzę niedługo, więc na pewno go jeszcze zobaczycie. ;)

Dzień 3

Śniadanie:
- Caffelatte

Obiad:
- Ryż „basmati” na sypko z krewetkami.

Przekąski w międzyczasie:
- Owoce (dużo ich było: 2 banany, grapefruit, czereśnie, morele).

Kolacja:




- Ryż z duszoną cykorią, kiełkami i sałatą. Oho, tego dnia coś ryżowo było. Widocznie organizm upomina się o dawkę węglowodanów. Takie danie robię zazwyczaj, gdy widzę, że np. w lodówce zalega pół sałaty i traci świeżość i sprężystość, więc żeby nie zwiędła do końca przyrządzam ją  w takiej formie. Tym razem zaczynały lekko więdnąć także kiełki i cykoria. ;)

Dzień 4


Śniadanie:
- Klasycznie caffelatte.

Obiad:
- Ryż (znowu) na sypko z omułkami (znalazłam takie tłumaczenie tego przysmaku, po włosku „cozze”, hm, trochę śmieszna nazwa po polsku, ale oczywiście trafna, bo te czarne muszle, owoce morza można znaleźć zanurzone w piasku, mule morskim).

Domownicy dostali go z makaronem. Ja pozostalam wierna ryzowi. ;)


Przekąski w międzyczasie:
- I znowuż dużo owoców: czereśnie, banany, morele.

Kolacja:
- Pulpety z cukiniami.



Mąki mi nie brakuje! I to mnie cieszy. Zamierzam nawet po skończonym tygodniu bez mąki niewiele jej używać – to już wiem na pewno. Natomiast jakąś smaczną czekoladą mleczną nie pogardziłabym. Dobrze, że istnieją owoce, bo moje podniebienie bardzo kocha słodycz… Ech… ;)

piątek, 28 czerwca 2013

Makijaż: Rodzynki w czekoladzie




Fajną nazwę wymyśliłam dla tego makijażu? Ekhem… Dieta bez mąki i słodyczy daje o sobie znać. Co prawda rodzynki mogłabym skonsumować, ale tak bez czekolady… Eee tam, to nie to. Chwilowo więc zadowolę się rodzynkowym makijażem. 

No tak, ale rodzynki nie są tak elektrycznie fioletowe, jak kolor przewodni tego makijażu, ale skojarzyło mi się z opakowaniem rodzynek w czekoladzie marki Milka – fiolet to jej kolor firmowy. 



Przejdźmy jednak do samego makijażu. Myślę, że jest w sam raz na lato, bo ten piękny fiolet czyli pojedynczy cień marki MUA, shade 9 – PEARL bardzo ładnie komponuje się z lekko opaloną skórą.
Kolejny „letni akcent” makijażu to fakt, że w końcu mogłam użyć podkład mineralny Bare Minerals o najjaśniejszym kolorze „Light W15”, który kupiłam jakieś 3 miesiące temu, ale dopiero teraz moja skóra nabrała doń odpowiedniego kolorytu. ;) Używam go teraz namiętnie codziennie. Szkoda, że w tej firmie nie ma jaśniejszych odcieni, ale może będąc w Polsce poszukam jakiegoś jaśniutkiego podkładu mineralnego wśród polskich firm.

A oto makijaż krok po kroku:



1.  Na całą twarz nałożyłam podkład mineralny Bare Minerals w odcieniu Light W15 (zdjęcie 7).
2.  Na powieki nałożyłam bazę pod cienie marki KIKO (zdjęcie 4).
3.  Pod łuk brwiowy i w wewnętrznym kąciku oka nałożyłam cień VIRGIN z palety NAKED.
4. Nad zagłębieniem ruchomej powieki nałożyłam cień NAKED z tej samej palety.
5.  W zewnętrznym kąciku, po skosie, nałożyłam cień nr 9 MUA (zdjęcie 2), a następnie mniejszym pędzelkiem poprowadziłam go też na dolnej powiece..
6.  Na środkową część ruchomej powieki nałożyłam cień INGLOT AMC SHINE 46.
7. Zewnętrzny kącik oka, zagłębienie i zewnętrzną połowę dolnej powieki przyciemniłam mieszanką dwóch cieni – ciemnego brązu BUCK i antracytowego CREEP z palety NAKED.
8. Wycieniowałam ponownie zagłębienie, aby cienie przechodziły stopniowo w „dymek”.
9. Podkreśliłam brwi mieszanką cieni NAKED i BUCK.
10. Wytuszowałam rzęsy maskarą INFINITO marki Collistar (zdjęcie 5).
11. Na policzki nałożyłam różowy róż AMC marki INGLOT i wykonturowałam twarz bronzerem z INGLOTA (zdjęcie 8).
12. Usta pokryłam pomadką – błyszczykiem marki Celia, nr 512.



I to wszystko!
;)
Lubię eksperymentować łączenie kolorów ciepłych i zimnych, choć to trochę ryzykowna zabawa. A Wy jak uważacie?


czwartek, 27 czerwca 2013

Letnie pieszczoty: Coconut – Monoi Oil, Silkening sun oil, L’Erboristica




Niniejszym rozpoczynam nową serię na blogu – będę opisywać moje ulubione kosmetyki na najcieplejszą porę roku. Lato ma się rozumieć.

Choć w tym roku możemy mieć co do tego trochę wątpliwości. ;) Nawet we Włoszech, gdzie mieszkam, w ostatnich dniach dosyć rześkie powietrze. Ale zdążyłam się trochę opalić podczas niedzielnych wypadów nad morze czy porannych biegów i właśnie dzisiejszy post będzie o kosmetyku, który z opalenizną ma wiele wspólnego – jest to bowiem olejek kokosowy z ekstraktem kwiatu gardenii, który wspaniale pielęgnuje ozłoconą słońcem skórę, a także chroni przed wodą morską, czy wiatrem włosy.

Od razu zaznaczam, że nie jestem zwolenniczką opalania się na „skwarkę”, ale też nie jestem fanatyczką filtrów przeciwsłonecznych i np. gdy idę biegać nie smaruję skóry żadnymi kremami, co by za chwilę poczęły spływać ze stróżkami potu i szczypać  mnie w oczy. Na plaży sytuacja wygląda inaczej – posmaruję się z kremem z filtrem, ale już na przykład takiemu olejkowi kokosowemu jako olejkowi DO OPALANIA powiem NIE (producent sugeruje, że można go użyć jako olejku do opalania)  i użyję go dopiero PO kąpieli słonecznej.



Olejek kokosowy z nutką monoi to jedno z ostatnich, letnich dzieci włoskiej marki L’Erboristica. W stu procentach naturalny olejek, w którego składzie znajdziemy olejek kokosowy, ekstrakt z gardenii i witaminę E (witaminę młodości jak zapewne doskonale wiecie).
Olejek ma piękny zapach – słodką nutę kokosową przełamuje delikatna nuta kwiatowa – mieszanka w sam raz na lato. Ogólnie zapach nie jest natrętny, a delikatny. Jednocześnie dość długo wyczuwalny. Po jakimś czasie (przynajmniej na mojej skórze) nuta kokosowa jest mniej wyczuwalna, a na pierwszy plan zaczyna wychodzić ta kwiatowa. Po kolejnych godzinach, zapach będzie wietrzał wraz z nimi, aż w końcu na skórze zostanie ot, taka lekka, zwiewna słodycz. Pieszczota taka. Muśnięcie.



Ogólnie rzecz ujmując, olejek bardzo mi się wydał pieszczotliwy. ;) Czy to pod względem tegoż zapachu słodko – kwiatowego, czy konsystencji. Bo nie jest tłusty. Szybciutko się wchłania, pozostawiając skórę aksamitną, leciutko błyszczącą, ale bez lepkiej, oliwnej warstwy. I to się LATEM ceni. Ten brak „tłustej oliwy”.



Olejek można używać zarówno do lekko muśniętej słońcem skóry, jak i do włosów jako ochrona przed słońcem na plaży lub – dosłownie kropelkę – na same końcówki włosów. Wtedy efekt będzie taki, że włosy staną się lekko błyszczące i nie będą się puszyły.

Jestem bardzo zadowolona z tego zakupu.
 

Skład:  
Cocos Nucifera Oil, Gardenia Tahitensis Flower Extract, Parfum, Tocopherol.

Cena:
6,90 euro (w promocji, bez promocji 1 euro więcej).

Tydzień bez mąki i cukru – Dzień 2




No, baby miłe, za mną dzień drugi diety bez mąki i słodkości.

Piszę te słowa w połowie dnia trzeciego, którego dokumentację fotograficzną pokażę Wam jutro, ale już na tę chwilę nasuwają mi się pewne wnioski… A mianowicie takie, że w tych dniach moja fantazja kulinarna pracuje na zwiększonych obrotach, bo muszę wymyślić dania, gdzie tej mąki i cukru nie będzie. Wypróbowuję więc potrawy, jakich bym pewnie długo jeszcze nie wypróbowała, idąc na łatwiznę i gotując to, co umiem i co znam czyli np. makaron. ;)
Aha, chciałabym Was też uspokoić po lekturze komentarzy pod postem z Dnia 1, że ja na co dzień nie jem tak mikroskopijnych porcji – niektóre dania sfotografowałam z mniejszą ilością jedzenia na talerzu, bo po prostu wydawało mi się, że takie ujęcia żarełka są dla niego bardziej fotogeniczne, niż kopce z czubem. ;)

Przejdzmy więc do dań z Dnia 2.

Śniadanie:
- Caffelatte (Znowu li i jedynie to. Przyzwyczaiłam się nie jeść śniadań, bo rano zazwyczaj biegam, a z pełnym żołądkiem trochę mi nie po drodze).

Obiad:
- Melon z prosciutto crudo, czyli szynką parmeńską. Jest to moje ulubione danie letnie, mogłabym jeść je codziennie. Nigdy mi się nie nudzi! Uwielbiam takie połączenie smakowe – słona szynka ze słodkim melonem. Niebo w gębie! Zjadłam podwójną porcję, niż ta na zdjęciu.




Przekąski w międzyczasie:
Arbuz mini – na spółkę z synami + banan + nektarynki. 



Podwieczorek:
- Wafelki kukurydziane z serkiem ricottą wymieszanym z miodem i cynamonem. Wszystko posypane rodzynkami. Na pieczywie wieloziarnistym pewnie smakowałoby o niebo lepiej, ale skoro bez mąki, to bez mąki. :)





Kolacja:
- Piersi z kurczaka pocięte w paseczki, oprószone kurkumą, solą, pieprzem i ostrą papryczką,  następnie usmażone/uduszone na oliwie z oliwek.
- Sałatka z kiełków, cykorii i rukoli przyprawiona oliwą z oliwek i octem.



Pozdrawiam Was i życzę miłego wieczoru! Czekam na komentarze! :)

środa, 26 czerwca 2013

Tydzień bez mąki i cukru – Dzień 1




Najpierw wytłumaczę może dlaczego zaserwowałam sobie tydzień bez takich składników jak:
  1. mąka – czyli produktów z jej dodatkiem np. chleba, pizzy, ciast i ciasteczek, piadiny, makaronów
  2. cukier biały – czyli słodycze, czekolady itd.

Fruktozie w owocach nie mówię nie, bo to dobry cukier, nieprzetworzony. Mam też zamiar w kolejnych dniach zażyć miodku, ale to pokażę w kolejnych dniach bez-mącznego i bez-cukrowego tygodnia.

Już od jakiegoś czasu zaobserwowałam, że mąka mnie muli vel zamula. Hm, tak na marginesie – czyby czasownik „mulić” pochodził od młyna? Bo po włosku na przykład młyn to „mulino”… Coś za dużo zbiegów okoliczności… ;)

Nic to – jednego jestem pewna: po konsumpcji pizzy, popularnych tu w moich terenach włoskiej ziemi piadin ((piadina romagnola) i wszelkich wypieków drożdżowych, moje ciało zaczynało cierpieć na niestrawność, zatrzymywało wodę w organizmie, a to z kolei uwidaczniało się ospałością, zmęczeniem, ociężałością, podpuchniętymi oczami i ciężkim brzuchem. No fuj! Basta! 

Pogadałam też na Fejsbuku z Arsenic, która dodatkowo mnie do tego kroku natchnęła. Przy okazji polecam Jej bloga – multum mądrych tekstów.

Cukry wyeliminowałam już wcześniej, a przynajmniej ograniczyłam do minimum. Jednak ostatnio po przesadnej diecie z mąką na pierwszym planie odczuwałam chęć na coś słodkiego, czytaj: czekoladę. Po prostu organizm domagał się energii, bo go ta mąka usypiała. Ot, błędne koło.
Tak więc postanowiłam zrobić krótkie cięcie i błędne koło przerwać. 

Ku motywacji i inspiracji własnej i tych z Was, które też chciałyby spróbować takiej diety, będę zamieszczać dzień po dniu zdjęcia, tego, co w danym dniu zjadłam.
Oto:

Dzień 1

Śniadanie:
Caffelatte (Rano nie jestem w satnie dużo jeść, a że obiad jadamy już o 12 wytrzymałam do tej godziny. Być może w kolejnych dniach, po oczyszczeniu mącznego zamulenia poczuję potrzebę śniadaniowania. Okaże się to „w praniu”).

Obiad:
Sałatka z ugotowanej na sypko soczewicy (gotowałam bez soli, ale dla aromatu dodałam gałązkę rozmarynu), pomidorków, młodej cebulki i zielonych oliwek. Doprawione solą, oliwą z oliwek i sokiem z cytryny). Na zdjęciu jest mniejsza porcja, bo bardziej fotogeniczna - ja zjadłam więcej. ;)




Przekąski w międzyczasie:
Czereśnie i śliwki.



Kolacja:
Fasolka okraszona masłem i bułką tartą + 2 jajka.



Zapraszam na sprawozdanie z kolejnych dni! A jak na Was działają mączne potrawy?



PS A na koniec chciałabym Wam pokazać jeszcze jakie cudeńko przyniósł mój młodszy synek z przedszkola – jest to koszyczek zrobiony szydełkiem, ślicznie ozdobiony, pełen cukierków, które dostało każde dziecko od chłopczyka, który obchodził urodziny. Mama tego chłopca robi takie cudeńka. Podziwiam takie osoby, za to, że im się CHCE… :)



poniedziałek, 24 czerwca 2013

OOTD z autami i potomstwem w tle



“Lato, lato, lato wszędzie” – a wraz z nim festyny, długie wieczorne spacery, nasycone barwy i rekordowe temperatury. No, te ostatnie to może nie dzisiaj, bo mamy przejściowe wytchnienie od tropików i nawet trzy kropelki deszczu spadły u mnie z rana… Ale wrócę na chwilę do ostatnich dni, w których to namiętnie odwiedzaliśmy okoliczne festyny, a jest ich o tej porze pod dostatkiem. 



Ten tu poniżej, na zdjęciach uwieczniony odbył się w sąsiednim miasteczku i był pod hasłem wystawy starych, epokowych aut + kiermasz rękodzieła i regionalnych artykułów spożywczych, a także odzieżowych (już nie regionalnych, większość MADE IN CHINA).





Grzybki z grilla z octem balsamicznym i parmezanem :D


Przy okazji mini „strój dnia” w moim wydaniu, ale naprawdę mini, bo na festyn pojechałam prosto z biegu na 7,5 km, w którym wystartowałam o poranku. Tak wyglądałam godzinę wcześniej ;)


Mam na sobie koszulkę z TERRANOVY (spodobały mi się różowe paseczki i napis) ;) , spodnie z ZARY – mam je już jakieś 2 miesiące i jestem bardzo zadowolona, świetnie się noszą, nie zmieniają kształtu, ani koloru w praniu itp. – planuję nawet zakup kolejnych dżinsów z Zary, oczywiście o innym kroju. Aha, a na nogach biegówki z Reebok, których nie zdążyłam ściągnąć po biegu. ;) Kolor jednak świetnie podpasował do koszulkowych barw. 


Samochody w tle nie moje. Dzieci natomiast i owszem. :D Hehe, inaczej rzecz ujmując – samochodów się nie dorobiłam, dzieci tak. :D I tym optymistycznym akcentem pozdrawiam Was serdecznie. 
Lubicie letnie imprezy terenowe? Do napisania!