sobota, 30 marca 2013

Wciąż z martwych wstawać – nigdy się nie poddawać :-)



Życie tak zostało skonstruowane, żeby wciąż mieszać się, przeplatać ze śmiercią. Nieustannie odradzamy się, aby za jakiś czas jakaś część nas umarła, a później znowu odrodziła się na nowo inna, albo pod innym aspektem. I tak w nieskończoność. Oczywiście nie mam tu na myśli odnowy biologicznej skóry, czy porostu włosów itp. (choć to oczywiście też jest swoiste „z martwych powstawanie”). ;-) 

Chodzi mi o nasz charakter, doświadczenia, zmieniającą się osobowość. Tak zmieniamy się. Czyli dorastamy. Wciąż, nieustannie. 

Czasami przez długi czas nic się w nas nie dzieje, ale wystarczy nawet niewielkie doświadczenie, rozmowa z kimś, zaobserwowana sytuacja czy choćby zasłyszana muzyka, czy historia podsłuchana w pociągu, aby mechanizm w nas zrobił nagle „pik” do przodu. Tryby przeskoczyły. Zaskoczyły na inne tory. Myślowe.
Doświadczenie życiowe może też być oczywiście większej rangi, nie bez przyczyny czasami bardzo młode osoby muszą szybko stać się dorosłe, gdy przydarzy im się tragedia – śmierć kogoś bliskiego, choroba itd… 

„Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, a ta MOC to moim zdaniem dorosłość. Dorosłość może być pozbawiona dziecięcej naiwności i beztroski, ale nie powinna nigdy utracić wiary i nadziei na lepszą przyszłość. Ta moc to realny optymizm i chęć do życia, nauki, nowych wyzwań. 



Z martwych wstawajmy więc wciąż i nieustannie. Odnawiajmy się i ewoluujmy!  

Wesołych Świąt! :-)

Zdrowa dieta: Trzy różne sałatki



Staram się zdrowo odżywiać. Czasami bywa to trudne, bo na przykład wyobraznia szwankuje i nie mamy pomysłu na jakieś fajne, nowe, inne danie... 
Postanowiłam więc co jakiś czas wrzucać pomysły na zdrowe przepisy, dzielić się z Wami tym, co ciekawego wykombinowałam.
„Jesteśmy tym, co jemy” – więc trzeba się i w tej materii postarać, prawda? :-)

Dzisiaj pokażę Wam trzy sałatki, które zrobiłam w tych dniach – pełne witamin, o bardzo różnych smakach.

Zacznę od tej owocowej:

Sałatka truskawkowo – ananasowa

Składniki:
- ananas,
- truskawki,
- świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy

Wykonanie:
Kroimy truskawki i ananasa w kostkę, mieszamy i zalewamy świeżym sokiem z pomarańczy – gotowe! Można odstawić na chwilkę do lodówki, można konsumować natychmiast.
Nie dodałam cukru – wystarczył mi ten naturalnie znajdujący się w owocach. 


Połączenie ananasa i truskawek to dosłownie eksplozja tropików. Gorące lato na kubkach smakowych i oczywiście bomba witaminowa, która w tym okresie roku, gdy zima nie chce odejść, a wiosna zacząć, bardzo jest potrzebna osłabionemu organizmowi.



Druga sałatka, taka typowo włoska, czyli:

Sałatka z pomidorów, mozzarelli i rukoli

Składniki:
- pomidory (ilość zależy od was),
- mozzarella,
- rukola,
- sól i pieprz, ewentualnie świeże lub suszone inne zioła,
- oliwa z oliwek, sok z cytryny.

Wykonanie:
Kroimy pomidory i mozzarellę w plasterki, a rukolę sadowimy pośrodku. Następnie solimy, pieprzymy, doprawiamy oliwą i skrapiamy sokiem z cytryny. Proste? :-D



No i ostatnia sałatka – najostrzejsza, najobfitsza, najbardziej sycąca. Zrobiłam ją z myślą o wiosennym przeziębieniu, aby składniki w niej zawarte zawalczyły przeciw niemu. Główną armią sałatki jest czerwona cebula. Ale po kolei:

 Sałatka z cebuli i tuńczyka 

Składniki (na 4 osoby około):
- 3 czerwone cebule,
- puszka fasoli,
- mały słoiczek kaparów,
- 2 puszki tuńczyka,
- natka pietruszki,
- sok z cytryny,
- oliwa z oliwek,
- sól i pieprz.

Wykonanie:
Jako pierwsze pokroiłam cebule w cienkie paseczki. Poszatkowałam natkę pietruszki i wymieszałam ją z cebulą soląc przy okazji i skrapiając sokiem z cytryny (wtedy cebula zrobi się troszkę bardziej miękka).
Następnie dodałam tuńczyka, kapary, fasolkę, oliwę z oliwek – wymieszałam wszystko, a na końcu popieprzyłam. Ot, szybka akcja. ;-)



A na koniec pokażę Wam jeszcze mój ostatnio ulubiony napój, którym raczę się w ciągu dnia –
Woda z cytryną i natką pietruszki. Wspaniale odświeża i oczyszcza oddech (po takich akcjach z cebulowymi sałatkami na przykład). Plasterek cytryny i natkę można oczywiście zjeść po wypiciu wody, jest to nawet pożądane. ;-)



Ciekawam, czy skusicie się na którąś z wyżej przedstawionych sałatek? :-D Smacznego!

piątek, 29 marca 2013

Diorskin Nude BB Creme - Ironicznie o próbce



Dzisiejsza mini recenzja próbki (LOL) jest zadedykowana Dobrodziejce Angel, której w tym miejscu chcę serdecznie podziękować za wytrwałość co do mojej osoby i nieustanie w motywowaniu mnie do “robienia czegoś”. Dziękuję i proszę o jeszcze. Ach, i o cierpliwość też błagam (ja to w końcu wyślę). 

Angel niedawno pisała na swoim blogu Kosmetyki bez tajemnic o recenzjach próbek, które popełniają na swoich blogach dziewczyny. (Zdaję sobie sprawę, że mnie  w tym momencie nie widzicie, gdy te słowa wystukuję, więc pragnę Was powiadomić, że w tym momencie, na moim rozpromienionym od silikonów licu szczerzy się szeroki uśmiech rozbawienia).
Po coś oni w końcu te próbki dają do tych gazet. Dla pierwszego wrażenia je dają i zaostrzenia smaczku. No, to teraz będzie o próbce mojej diorowskiego BB kremu najnowszego. 

Diorskin Nude BB Creme to jeden z najnowszych wynalazków firmy Dior, pochodzi on bowiem z wiosennej kolekcji 2013 Chérie Bow. Przeznaczony jest do wszystkich typów cer, w tym do mieszanej, tłustej. Mamy do wyboru trzy tonacje: 01 jasny wpadający w różowość, 02 jasny wpadający w żółć i 03 opalony ogólnie rzecz ujmując. W mojej próbce znajdował się numer 02 – idealny akurat dla mnie.
Tylko, że mi się akurat dziwnie wysuszyła po 3 dniach z BB kremem Dior na licu… (Zawartość próbki starczyła mi na trzy aplikacje).




Pierwsze moje wrażenie było takie, że się zachwyciłam. Achy i ochy z podgardla wydobyłam. Krem ten ma konsystencję lekkiego podkładu, tak został skonstruowany, że niekonieczne jest użycie pudru po jego nałożeniu. Zasycha lekko na skórze, nie ma ani trochę tłustej konsystencji.
Na załączonym obrazku możecie zobaczyć co zrobił z moją skórą – wyrównał koloryt, lekko rozświetlił. No, pierwszego dnia byłam wniebowzięta.
Ale na drugi dzień już zaczęłam odczuwać lekkie ciągnięcie skóry twarzy… I wtedy wygoniłam lenia i zabrałam się za obrabianie składu tego „cuda”.



INCI:  AQUA (WATER) - METHYL TRIMETHICONE - DIMETHICONE - ALCOHOL - PEG 9 POLYDIMETHYLSILOXYETHYL DIMETHICONE - BUTYLENE GLYCOL - PHENYL TRIMETHICONE - ISODODECANE - ACRYLATES / DIMETHICONE COPOLYMER - SILICA - GLYCERIN - PHENOXYETHANOL - ALUMINIUM HYDROXIDE - DIMETHICONE/VINYL DIMETHICONE CROSSPOLYMER - MICA - SODIUM MYRISTOYL GLUTAMATE - STEARIC ACID - DISTEARDIMONIUM HECTORITE - TOCOPHERYL ACETATE - CAMELLIA SINENSIS LEAF EXTRACT - PROPYLENE CARBONATE - TETRASODIUM EDTA - PARFUM (FRAGRANCE) - MALTODEXTRIN - BHT - ASPALATHUS LINEARIS LEAF EXTRACT - SERICIN - LINALOOL - LIMONENE - BUTYLPHENYL METHYLPROPIONAL - HIBISCUS SABDARIFFA FLOWER EXTRACT - RHODOCHROSITE EXTRACT - MALVA SYLVESTRIS (MALLOW) EXTRACT - HYDROLYZED LINSEED EXTRACT - CITRONELLOL - BALANITES ROXBURGHII SEED OIL - CITRIC ACID - POTASSIUM SORBATE - SORBIC ACID - AJUGA TURKESTANICA EXTRACT.
MAY CONTAIN: CI 77163 (BISMUTH OXYCHLORIDE) - CI 77491, CI 77492, CI 77499 (IRON OXIDES) - CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE).


Zaraz po wodzie, która jest na pierwszym miejscu dwa okropne silikony (osobiscie nie toleruję silikonow), potem peg, kolejne silikony. Iluzja, wielka iluzja, i pierwsze wrażenie. Naszpikowany silikonami do szpiku kości. Tak więc  z prawdziwym BB kremem nie ma nic wspólnego (jak wiele innych na rynku). Przypomina raczej lekki podkład, ewentualnie krem koloryzujacy, a nie BB krem prawie bez barwnikow, majacy wrecz rozjasnic skore twarzy. Na pewno go nie kupię, a takze innych tego typu wynalazkow (36 euro zaoszczędzone), wolę zainwestować w dobrą, naturalną pielęgnację i mieć to rozpromienienie uzyskane dłuższą pracą, a nie natychmiastowe, ale na krótką metę…


Tak więc podsumowując, próbka się przydała. Ale zastanawiam się ile kobiet pofatyguje się o analizę składu danej próbki, a ile da się omamić silikonowej złudzie – obłudzie? Jak myślicie?

PS 5 KWIETNIA - zmienilam tytuł notki, bo (jak Angel zreszta przewidziała) tekst ten, jego ironiczny wydzwiek przez niektore dziewczyny nie został zrozumiany. 

I w tym miejscu musze zaznaczyc, ze jestem zwolenniczka CALKOWICIE NATURALNEJ  pielegnacji i nigdy zadnego kremu BB nie kupiłabym dobrowolnie, ani niemieckiego, ani koreanskiego, ani francuskiego, ani zadnego innego. Uwazam, ze (po lekturze odp. tekstow, to nie moje "widzimisię" )silikony tworzą na skorze gładką warstwę, która mozna porównac z wywoskowanym parkietem. Na dluzsza metę wysuszaja skóre, pozostajac tylko na jej powierzchni i tworzac film ochronny. Skora przyzwyczaja sie do tej "dodatkowej warstwy", a gdy jej zabraknie reaguje np. wysuszeniem. 

Osobiscie nie uznaje silikonów, parafiny i wielu innych składników, kupuje bardzo mało kosmetyków drogeryjnych. Chyba wolno mi podjac taka strategie "na stare lata"? ;-) Nie chce jednak zbytnio wglebiac sie w ten temat, bo to nie jest blog o silikonach i skladnikach kosmetycznych. ;-)

Wpis ten mial byc z zalozenia zabawa i  ironicznym "odbiciem piłeczki" na temat recenzji probek, ktory jakis czas temu Angel poruszyla na blogu i tyle.

czwartek, 28 marca 2013

Kolorowa strona nowego życia



Troszkę sobie powspominam i opowiem Wam o mojej rozmalowanej zimie. Zima jak malowana lala - i nie odchodzi, ma się za dobrze. ;-)

W listopadzie przeprowadziłam się. Można powiedzieć, że teraz mieszkam w centrum miasteczka, choć po centrum samym w sobie niewiele zostało, zniszczyło je trzęsienie ziemi w maju. 

Wszystkie sklepy, gmina, kościół i inne instytucje, które pierwotnie miały siedzibę w centrum miasta, w rynku – przeniosły się w inne miejsca, poczynając od obrzeży rynku (powstało nawet specjalne miejsce dla śródmiejskich sklepów z drewnianych domków, gdzie przeniósł się Benetton, warzywniak, sklep z torebkami, kwiaciarnia itd.), szpital, kiosk i cukiernia znalazły miejsce w specjalnych, gotowych strukturach, zwanych tu „containerami”. Także wszystkie szkoły przeniosły się do takich kontenerów. W rynku otwarte zostały tylko nieliczne sklepiki, można je zliczyć na palcach jednej ręki. Właściciele pozostałych czekają na koniec robót, remontów potrzęsieniowych, a one potrwają jeszcze długo…



Jednak przeprowadzka do miasta (wcześniej mieszkałam na jego obrzeżach) miała same dobre strony. Nagle okazało się, że nie muszę już kupować samochodu, by móc się samodzielnie i szybko przemieszczać. Wszystko przybliżyło się na wyciagnięcie ręki. Wszędzie mam blisko! I do szkół dzieci, i na siłownię, na którą się od razu zapisałam, i… po prostu do ludzi!

Tak więc życie towarzyskie zaczęło kwitnąć na całego, a jednym z jego owoców było to, że zaczęłam udzielać się „malarsko” na różnych imprezach.


Zaczęłam malować dzieci. A dzieci w tych miesiącach WIELKIEJ ODBUDOWY, zaczynania wszystkiego na nowo i inaczej, bardzo potrzebują różnych akcji specjalnie dla nich.
Malowałam więc na Mikołajkach, na Halloween w szkole starszego synka, na urodzinach kolegów synka, a ostatnio, dwa tygodnie temu pomalowałam 20 klownów na imprezę po-karnawałową w naszym miasteczku ! Nigdy jeszcze nie malowałam tak wielu osób jednocześnie. Sama zdołałam wymalować dwudziestkę klownów, resztę domalowywały kwiaciarki z kwiaciarni, która urządzała imprezę. Klownami byli wszyscy sklepikarze z naszego miasta. Zobaczcie jak prezentowali się na scenie. Piękni byli! :-)




Acha, stroje klownów uszyły kwiaciarki – zdolne babki. Te żółte rowery skonstruował pan, którego możecie podziwiać na olbrzymim rowerze na zdjęciu. Taką ma pasję facet. Lubię takich ludzi z polotem i takie akcje, które przywołują uśmiech na ustach dzieci i dorosłych też… A jakże… 



Jeszcze parę miesięcy temu nie przypuszczałabym, że tak często będę miała okazję robić takie fantazyjne makijaże farbkami. Życie potrafi sprawić niejedną niespodziankę. :-D

Znalazłam jajo



Tak jak w tytule: znalazłam dzisiaj niespodziewanie jajo. Wielka to była dla mnie niespodzianka, gdy je ujrzałam wiszące na stojaczku w sieciowej, włoskiej perfumerii ACQUA E SAPONE. 

O proszę! – pomyślałam – Idealna podróba bjutiblendera. Bo i różowość jest, kształt ten sam – na pierwszy rzut oka jeden czort. Cena mniejsza jednak – 6 euro. Z zaciekawienia nie mogłam przejść obok obojętnie. Kupiłam.



Obfotografowałam je na tle szydełkowych kurek wielkanocnych (które tak a propos czekają na swoje jaja jak na zbawienie), które zrobiła moja rodzicielka.
Podrabianego bjutiblendera stworzyła w Korei firma PRO Professional style & care – jak zdradza podtytuł w nazwie wlasnej.



No dobrze, otwieramy.
Jeśli chodzi o miękkość to jest odrobinkę bardziej „zbita” od oryginału, ale tylko trochę. Poza tym eksperyment zanurzenia jej pod strumieniem wody w oczekiwaniu rozpulchnienia w objętości nie powiódł się – gąbka pozostała taka sama (tylko, że wilgotna oczywiście).



Niedługo sprawdzę jak zachowywać się będzie przy nakładaniu podkładu, ale podejrzewam, że jak zwyczajna gąbeczka lateksowa, tylko w kształcie Beauty Blender’a.

A teraz muszę się do czegoś przyznać – zużyłam w swoim żywocie cztery oryginalne Beauty Blender’y. Zawsze kupowałam podwójne opakowanie, czyli 2 BB w pudełeczku. I oto, co zauważyłam – zawsze jedna z tych gąbeczek była ok. – nie traciła koloru, nie łuszczyła się, nie pożerała podkładu i łatwo się ją myło, a druga – dosłownie na odwrót!
Ostatnia gąbeczka wręcz po drugim użyciu tak się odkształciła, nie chciała domyć, a po dwóch tygodniach odpadł jej czubek, że powiedziałam sobie BASTA dla bjutiblenderów. Więcej nie kupię. 

Nie wiem, czy to tylko moje spostrzeżenia rodem detektywa z Krainy Deszczowców, ale podejrzewam, że są dwa egzemplarze bjutiblendera – jeden ten dobry, a drugi felerny. I tak je mieszaja. Chyba jakoś inaczej je robią, albo w różnych fabrykach – dobra, nie wnikam, nie filozofuję… Morał jest taki, że wróciłam do malowania się palcami, ot – wcieram podkład niczym krem, opuszkami palców. Dojdę nimi we wszystkie zakamarki, niepotrzebne mi spiczaste czy krągłe zakończenie gąbeczki. 

Od czasu do czasu jednak – nie powiem – dobrze jest mieć też i gąbeczkę pod ręką, więc jeśli to moje dzisiaj znalezione różowe jajo sprawdzi się, będę co niemiara szczęśliwa i zadowolona z żywota i pewnie kupię ponownie, bo jednak bardziej lubię krągły kształt gąbeczek, niż trójkątno – kanciasty.


A Wy, moje miłe, czym lubicie nakładać podkład na facjatę?

środa, 27 marca 2013

Przesilenie wiosenne



O tak, wiosennie się przesiliłam. 
Z tej niemożności wszechogarniającej człowieka. Bezsilności wobec praw Natury. Wobec Pani Zimy, co to się wyjątkowo dobrze poczuła z berłem w lodowatej dłoni tego roku. 

Ot, nic na to poradzić nie można – wiosna przyjdzie, jak jej się będzie chciało, albo… tak jak mówią niektórzy – w tym roku wiosny nie będzie, a od razu lato! No, to OK., niech tam będzie… 
Tylko, że się chwilowo przeziębiłam z tego zimna. 
Całą zimę trzymałam się niczym rodowity Eskimos, biegałam w samych dresach w przypływach superwomanowości, wieczorami rozgrzewałam członki we wrzątku wanienki i było dobrze. A to nie lada wyczyn był nie dać się zaatakować zmutowanym wirusom, które Maksiu przynosił z przedszkola, a Leo ze szkoły. Utwierdziłam się nawet w przekonaniu, że jestem wyjątkowo odpornym zawodnikiem. Aż tu, masz babo placek wielkanocny – katarzysko cieknące, opryszczka pchająca się na światło dzienne wszelkimi strupami. A fuj! Trzymam ją w ryzach Zoviraxem. Ni i nie, żebym tu zdychała jakoś szczególnie, ale zawsze to nieprzyjemnie człowiekowi jak ma tylko jedną dziurkę w nosie do oddychania, bo druga zakatarzona na bank. Zawsze to tego tlenu jednak mniej wpłynie.

Toteż resztkami dotlenionych komórek wymyśliłam akcję wojenną, zmasowany atak. Czosnek i ostra papryczka! Do tego spaghetti al dente, świeża natka pietruszki i owoce morza. Spójrzcie jakie piękności nabyłam. Takie meduzowate embrionki pyszne.


Czyż nie piękne? ;-)

Danie proste jak nie ugotowane spaghetti. Ot, oliwa z oliwek, suszona papryczka (do woli, według uznania), ząbki czosnku (też dowolnie), natka pietruszki (niby znawcy zbyt hojnie nie polecaja sypać, ale co mi tam – witamina C potrzebna!), spaghetti, akurat miałam pod ręką te o grubości 5, ale osobiście wolę cieńsze (następnym razem). No i owoce morza, ja miałam sepie i gamberetti.


Akcja też szybka – ot, obrać gamberetti ze „skorupek”, sepię pokroić. Czosnek posiekać z odrobiną natki, resztę natki zostawić do posypania na koniec gotowania. Na rozgrzaną oliwę, której nie żałujemy wlewając na patelnię sypiemy papryczkę ostrą, czosnek, natkę, sól (ja daję gruboziarnistą) lekko przyrumieniamy, a potem szybko gamberetti i sepia.


Uwielbiam spoglądać na zmieniające kolor z szarego na różowy gamberetti – cud!  Sepia potrzebuje około 10 minut na „dojście”, gamberetti trochę mniej, więc proponuję najpierw sepię wrzucić na ruszt. Ja tak nie zrobiłam, ale nie szkodzi.

Gdy już owocki morza dojdą do siebie dodajemy do nich spaghetti, mieszamy, pietruszką okraszamy. Ot, tyle… Zdrowe to-to i smaczne. Przynajmniej dla mnie. No i mam nadzieję, że pozwoli mi wygrać z tą zatkaną dziurką.


Aha, żeby nie było – to nie będzie blog kulinarny. Ale od czasu do czasu o jedzonku też pogaworzę. To będzie blog wielorodzajowy proszę państwa. Do następnego!  I smacznego rzecz jasna. :-)

wtorek, 26 marca 2013

Wstęp wolny

Ekhm... Pierwsza notka na nowym blogasku, aż odchrząknęłam, bo mi w gardle zaschło. Trzeba by tu jakoś elegancko, czy co… Zacząć z werwą! O! Wejście smoka zrobić! Z wykrzyknikiem, z przytupem!

Oj, dobra, dobra. No, po prostu – jest nowy blog chwilowo. Co się z nim stanie- nie wiada, jak to w życiu. Ale oczywiście mam nadzieję na dłuższy tu pobyt. A nawet, jeśli przelecę niczym ta kometa Haleja, czy jak mu tam (od „chleja” – dobra, nie wymyślaj, skup się), to pewnie póżniej znowu gdzieś się osobiście wskrzeszę w wielkiej jak wszechświat przestrzeni Internetu...

Ten oto „projekt”, że się tak modnie wyrażę, z założenia nie będzie projektem specjalistycznym, blogiem tematycznym, czy jak to się tam popularnie nazywa. Będzie to moi mili blog o wielu tematach – co mi ślina na język przyniesie, a paluszyska na klawiaturze łaskawie wystukają – to napiszę. (Nie łapać się za głowę).

W tym momencie, jako, że mi się akurat właśnie w tej chwili przypomniało, że o tym wspomnieć muszę: chciałabym powiedzieć tym z Was, które znam jedynie wirtualnie z poprzednich moich internetowych wcieleń, a z którymi wciąż mam kontakt, że bardzo Was lubię kobitki kochane i dziękuję, że w jakiś taki dziwny na swój sposób sposób (tak, wiem, powtórzyłam słowo) wciąż łączy nas ta niewidzialna nić porozumienia (mogłam zostać poetka, cholera jasna). I dziękuję za dobre słowa i za podtrzymywanie mnie na duchu w trudnym czasie. No. Basta.




No to tak, może nie będę pisać o czym to będzie blog, bo sama jeszcze tego dobrze nie wiem, a zakończę ten pierwszy post, co by móc drugi napisać, już bez stresu pierworódki.

Ach, tytuł bloga... Napociłam się nad nim, ale w końcu uznałam, że prosto ma być, życiowo, a nie lajfstajlowo, kurna mać. Więc jest jak widać, od imienia mego pierwszego (bo mam też dwa kolejne po nim, ale bez przesady).

I ten, co to ja miałam… Acha, logo jeszcze musze wymyślić, tylko to może potrwać, bo się zastanawiam nad odpowiednim symbolem pasującym do sytuacji obecnej.

Miałam kończyć, a dalej coś tu pitolę. Wygońcie mnie stad baby, bo ja chcę normalne notki pisać!
A nie te wstępy, występy… ;)

Do niedługiego!