O tak, wiosennie się przesiliłam.
Z tej niemożności
wszechogarniającej człowieka. Bezsilności wobec praw Natury. Wobec Pani Zimy,
co to się wyjątkowo dobrze poczuła z berłem w lodowatej dłoni tego roku.
Ot, nic na to poradzić nie można – wiosna przyjdzie, jak jej
się będzie chciało, albo… tak jak mówią niektórzy – w tym roku wiosny nie
będzie, a od razu lato! No, to OK., niech tam będzie…
Tylko, że się chwilowo przeziębiłam
z tego zimna.
Całą zimę trzymałam się niczym rodowity Eskimos, biegałam w
samych dresach w przypływach superwomanowości, wieczorami rozgrzewałam członki
we wrzątku wanienki i było dobrze. A to nie lada wyczyn był nie dać się
zaatakować zmutowanym wirusom, które Maksiu przynosił z przedszkola, a Leo ze
szkoły. Utwierdziłam się nawet w przekonaniu, że jestem wyjątkowo odpornym
zawodnikiem. Aż tu, masz babo placek wielkanocny – katarzysko cieknące,
opryszczka pchająca się na światło dzienne wszelkimi strupami. A fuj! Trzymam
ją w ryzach Zoviraxem. Ni i nie, żebym tu zdychała jakoś szczególnie, ale
zawsze to nieprzyjemnie człowiekowi jak ma tylko jedną dziurkę w nosie do
oddychania, bo druga zakatarzona na bank. Zawsze to tego tlenu jednak mniej
wpłynie.
Toteż resztkami dotlenionych komórek wymyśliłam akcję
wojenną, zmasowany atak. Czosnek i ostra papryczka! Do tego spaghetti al dente,
świeża natka pietruszki i owoce morza. Spójrzcie jakie piękności nabyłam. Takie
meduzowate embrionki pyszne.
Czyż nie piękne? ;-)
Danie proste jak nie ugotowane spaghetti. Ot, oliwa z
oliwek, suszona papryczka (do woli, według uznania), ząbki czosnku (też
dowolnie), natka pietruszki (niby znawcy zbyt hojnie nie polecaja sypać, ale co
mi tam – witamina C potrzebna!), spaghetti, akurat miałam pod ręką te o
grubości 5, ale osobiście wolę cieńsze (następnym razem). No i owoce morza, ja
miałam sepie i gamberetti.
Akcja też szybka – ot, obrać gamberetti ze „skorupek”, sepię
pokroić. Czosnek posiekać z odrobiną natki, resztę natki zostawić do posypania
na koniec gotowania. Na rozgrzaną oliwę, której nie żałujemy wlewając na
patelnię sypiemy papryczkę ostrą, czosnek, natkę, sól (ja daję gruboziarnistą)
lekko przyrumieniamy, a potem szybko gamberetti i sepia.
Uwielbiam spoglądać na zmieniające kolor z szarego na różowy gamberetti – cud! Sepia potrzebuje około 10 minut na „dojście”, gamberetti trochę mniej, więc proponuję najpierw sepię wrzucić na ruszt. Ja tak nie zrobiłam, ale nie szkodzi.
Gdy już owocki morza dojdą do siebie dodajemy do nich
spaghetti, mieszamy, pietruszką okraszamy. Ot, tyle… Zdrowe to-to i smaczne.
Przynajmniej dla mnie. No i mam nadzieję, że pozwoli mi wygrać z tą zatkaną
dziurką.
Aha, żeby nie było – to nie będzie blog kulinarny. Ale od czasu do czasu o jedzonku też pogaworzę. To będzie blog wielorodzajowy proszę państwa. Do następnego! I smacznego rzecz jasna. :-)
ajjj az sie glodna zrobilam mam gambaretti ale sepi nie :( to wymysle cos z gambaretkami :) moze w sosiku smietankowym albi beszamelowym do makaroniku tylko nie wiem czy spaghetti czy conghilie :) smacznego buon apettito :) bacio andzia
OdpowiedzUsuńdałabyś porcyjkę..
UsuńSmacznego care ragazze! :D
UsuńBardzo Cię lubię, ale do tego żarełka to mnie nie przekonasz:))
OdpowiedzUsuńHahaha, no, przyznaje, pierwszym wrazeniem, to one nie grzesza. Ja sie przekonalam i rozlubowalam dopiero po paru latach w Italy. :D
UsuńJa jestem strasznych wybrzydzaczem. Na przykład dopiero od 2-3 lat jem śledzie, niedawno też przekonałam się do krewetek, ale coś, co za życia miało więcej niż 2 nogi, to dla mnie nie do przełknięcia;))
Usuń